




Waszyngton to siermiężna rzeczywistość stolicy, Los Angeles to zalane słońcem plaże, a Nowy Orlean to po prostu jazz. Tam jest najprzyjemniej.
Biuro śledcze marynarki wojennej, NCIS nie jest tak eksponowaną agencją jak rządowe CIA czy FBI, ale już w świecie telewizyjnych seriali jest dokładnie odwrotnie. Popularność „Agentów NCIS” producenci wykorzystali do wypączkowania najpierw wydania NCIS Los Angeles, a od września tego roku NCIS Nowy Orlean. W obu wypadkach do rozpoczęcia nowego wydania wykorzystano ten sam manewr zakamuflowanego pilota. Pod koniec sezonu niezwykle popularnego w USA serialu matki, dwa odcinki poświęca się na wprowadzenie nowych postaci, wplatając wątek związany z nowym miastem. Wyniki oglądalności tak przemyconego pilota rzutują potem na finalną decyzje o produkcji, w przypadku Nowego Orleanu były one najwyraźniej zachęcające.
Biurem w Nowym Orleanie dowodzi Dwayne Pride (Scott Bakula). Jest starszy i bardziej doświadczony niż koledzy z NCIS w Los Angeles, wiekiem bliżej mu do Gibbsa z oryginalnego NCIS. Dwayne sprawia wrażenie przyzwoitego gościa i równego szefa. W dość małym zespole pracuje z nim dwójka agentów, Chris LaSalle (Lucas Black) oraz Meredith Brody (Zoe McLellan), przy czym Merri jest przyjezdną, więc naturalnie pod pretekstem wprowadzania jej w tajniki funkcjonowania Nowego Orleanu, faktycznie można wprowadzić w nie widzów.
Nowy Orlean jest amerykańską kolebką jazzu, który jest obecny w serialu nie tylko w czołówce. Bohaterowie odwiedzają knajpy, w których słychać charakterystyczny tembre trąbki, wyczarowany z instrumentu przez czarnoskórych muzyków wirtuozów. W mowie słychać cięższy, połuniowy akcent. To miasto szarpane wojnami rywalizujących gangów oraz niewolne od problemu skorumpowanych polityków. Można się domyślać, że jak serial rozwinie skrzydła, poruszony zostanie również wątek zniszczeń jakim miasto jest poddawane przez huragany. Pilotowy odcinek jest przyzwoity, choć trudno powiedzieć by mocno wciągał w świat Nowego Orleanu, raczej nienachalnie zaprasza w gościnę.
Źródło grafiki: Belisarius Production
W Boliwii znajdują się najstarsze budowle megalityczne datowane na 17 tys. lat p.n.e., ale mogą liczyć nawet setki tysięcy lat (Poznański). Bloki granitu ważące setki ton przycięte są z wielką precyzją, z kątami prostymi zachodzącymi na siebie i szlifem na powierzchni jakby używano lasery. Posiadają idealnie proste krawędzie i równiuteńko rozmieszczone otwory. Budowle znajdują się nawet na wysokości 4 tys. m. n.p.m., gdzie już nie rosną drzewa, które mogłyby służyć do budowy ramp dla przesuwania tak wielkich i ciężkich bloków. W murach świątyni Tiahuanaco znajdują się rzeźbione głowy przedstawiające nie tylko mieszkańców Ameryki Pd., lecz WSZYSTKIE rasy ludzkie naszej planety, a stela pośrodku dziedzińca – Wirakoczę wyglądem wyraźnie odbiegającego od rasy indiańskiej (posiada wąsy, brodę, których Indianom brak) i raczej przedstawia Sumera z dorzecza Eufratu i Tygrysa.