
Wiktor Hugo, niekwestionowany gigant romantyzmu, zawsze fascynował się walką człowieka z siłami natury i społeczeństwa.
Jego powieść „Pracownicy morza” z 1866 roku, dedykowana mieszkańcom Guernsey – wyspy, na której Hugo spędził lata wygnania – to hymn na cześć ludzkiej wytrwałości. Dzięki adaptacji Michela Duranda, wydanej przez Egmont w serii „Plansze Europy”, ta zapomniana perełka literacka zyskuje nowe życie w formie komiksu. To nie jest zwykła ilustracja klasyka; to wizualna symfonia, która oddaje epicki rozmach oryginału, choć z pewnymi kompromisami.
Fabuła rozgrywa się w połowie XIX wieku, w czasach rewolucji przemysłowej. Armator Mess Lethierry wprowadza parowiec Durande, rewolucjonizując komunikację z kontynentem. Katastrofa w postaci sztormu niszczy statek, topiąc cenny silnik w podwodnych skałach. Lethierry obiecuje rękę swojej pięknej bratanicy Déruchette temu, kto wydobędzie maszynę. Bohaterem tej misji staje się Gilliatt – tajemniczy, odpychający samotnik, wykluczony przez społeczność za rzekome czary i dziwny wygląd. Zakochanym w Déruchette do szaleństwa, podejmuje heroiczną walkę z morzem: burzami, głodem, ośmiornicami i skałami. To nie tylko historia o miłości i poświęceniu; Hugo wplata tu refleksje o religii, społeczeństwie i przyrodzie jako trzech wrogach człowieka. Gilliatt to archetyp hugolowskiego buntownika – Quasimodo czy Jean Valjean w jednym: szpetny z zewnątrz, szlachetny w duszy, walczący z przeznaczeniem.
Durand, francuski twórca znany z adaptacji literackich, zachowuje wierność oryginałowi, ale kondensuje narrację do 152 stron, skupiając się na esencji: dramacie Gilliata i potędze oceanu. Scenariusz jest zwięzły, bez zbędnych dygresji hugolowskich (choć te w powieści budują klimat), co czyni komiks bardziej dynamicznym. Dialogi są oszczędne, a akcja płynie jak przypływ – powolna, ale nieubłagana. Końcówka, z tragicznym aktem bohatera, uderza siłą, prowokując do myślenia o cenie miłości i wolności.
Ale prawdziwą gwiazdą jest warstwa graficzna. Durand rezygnuje z klasycznych konturów na rzecz gęstego, ręcznego kreskowania, przypominającego XIX-wieczne miedzioryty i drzeworyty. To genialny wybór stylistyczny – oddaje epokę Hugo, tworząc atmosferę surową, wilgotną, pełną cieni i mgły. Morze to nie tło, lecz protagonista: falujące linie, szalejące fale i skaliste urwiska hipnotyzują. Postacie są wyraziste: Gilliatt z pooraną twarzą jak skała, Déruchette eteryczna jak widmo.
Mimo to komiks nie jest bez wad. Te gęste kreskowania czasem przytłaczają – sceny morskie czy na klifach bywają chaotyczne, trudniejsze do odczytania, zwłaszcza w mniejszym formacie czytania. Paradoksalnie, wielki album może być niewygodny do trzymania w dłoniach podczas dłuższych sesji. Dialogi, choć celne, tracą na głębi oryginalnych monologów Hugo; adaptacja upraszcza psychologię drugoplanowych postaci, jak pastor Ebenezer, czyniąc je bardziej schematycznymi. To cena kondensacji – powieść ma ponad 400 stron, pełne filozoficznych dygresji, które tu muszą ustąpić wizualnej sile.
Komiks wyraża podziw dla ludzkiego ducha wobec natury. Wydanie Egmontu, z twardą oprawą i tłumaczeniem Ernesta Kacperskiego, lśni jakością.
Źródło grafiki: Pracownicy morza

















