Na Gwiazdkę 1985 roku zyskałem dostęp do tygrysa wśród komputerów, C-64 wraz z magnetofonem. Nie można było żądać więcej.
Pokolenie wychowane na PC i PlayStation warto uświadomić, że kasety z grami kupowało się wówczas nie w marketach (których nie było), lecz w tak zwanych laboratoriach komputerowych lub na giełdzie. Mario Bros i Super Zaxxon były niezłe, jednak królem C-64 pozostawał Summer Games z firmy Epyx. Animacja pędzącego po bieżni zawodnika albo metaliczny plusk wody po skoku z trampoliny miały moc porównywalną z przesyłką, jaką niósł na swoim pokładzie bombowiec Enola Gay.
Minęły dwie dekady i mój przyjaciel, który w owym pamiętnym 1985 roku znajdował się dopiero w zamyśle swoich rodziców, pożyczył mi Xboksa 360 wraz z Gears of War z firmy – nomen omen – Epic. Wpakowawszy bodaj osiem kulek w brzydką głowę generała Raama, po których ów wreszcie padł, odłożyłem pada i zadumałem się. Co my tu właściwie mamy? Przeróbkę Dooma z nowatorskim podejściem do paska energii, której nie trzeba w panice regenerować apteczkami. Odejście od czerpania inspiracji filmami z Chuckiem Norrisem, który w „Inwazji na USA” niczym samotny wilk neutralizował stado terrorystów. Bohater porozumiewał się z otoczeniem bonmotami w stylu Duke’a Nukema („Nie przybyliśmy tu, żeby sprzedawać ciasteczka”), musiał się chować za murkami i kolumnami, zaś w tle leciała fabularna sztampa o najeździe obcych. Przyjemnie się grało, ale do licha – to miał być symbol nowej generacji? Śmieszył mnie w momentach, gdy nie mogłem wyjść przez otwarte okno, bo Epic chciał mnie prowadzić własną ścieżką. Miliony nastolatków kupujących Gears of War nie mogą się jednak mylić. Skalę zjawiska zrozumiałem wertując „Encyclopedia of Game Machines”, gdzie padają szokujące dane. Oto PlayStation 2 sprzedał się do dziś w nakładzie około 150 mln egzemplarzy, Xbox 360 dociągnął do 70 mln. Tymczasem C-64 sprzedano w ilości zaledwie 20 mln sztuk, a ZX Spectrum – żałosnych 5 mln! Widać na tym przykładzie jak gargantuiczny rozwój przemysłu nastąpił w ciągu ostatnich dwóch dekad.
W Summer Games niemal każdy element szaty graficznej, każdy dźwięk był czymś nowym, niewidzianym i niesłyszanym wcześniej. Dziś taka nowinka fabularna jak śmierć bohaterki w finale Dreamfall mało kogo porusza. Liczą się tylko pełne oderwanych nóg i rąk przeróbki z przeróbek. W dodatkach do Gears of War sam Bill Gates śmieje się, że występująca w grze piła mechaniczna była „cool”. To fakt i trzeba go zaakceptować. Cała reszta to tylko momenty, które przeminą jak łzy w deszczu.
Minęła niemal kolejna dekada i na PlayStation 4 gram w jeden z najbardziej okrzyczanych tytułów ostatnich miesięcy, Last of Us w wersji remastered. Zaczyna się niczym wyimek z trylogii George’a Romero, a potem – mimo że świat już umarł – strzelamy się z jakimiś agresywnymi żulami w stoczni czy innym magazynie. Będę grał dalej, aż skończę tę przygodę i zobaczę wykoncypowany przez scenarzystów „twist”. Cały czas myślę przy tym o plusku wody z Summer Games i o czasach, gdy nie wybuchł jeszcze Czarnobyl. To była prawdziwie magiczna kraina i nic tego nie zmieni.
Źródło grafiki: (C) Piotr Mańkowski
The Last of Us jest liniowe, a mimo to zupełnie tego nie czuć. Lokacje, które przemierzamy mają wiele różnych odnóg, przejść i pomieszczeń dzięki czemu wydaje się nam, że nie jesteśmy niczym ograniczani. Najczęściej też gra nie sugeruje gdzie dalej pójść i co zrobić. Samemu trzeba więc kluczyć i kombinować (np. znaleźć deskę i przerzucić ją na drugi budynek). Eksploracja przynosi jednak wymierne korzyści w postaci różnych przedmiotów – od składników uproszczonego systemu tworzenia apteczek, bomb i ostrzy, poprzez amunicje i narzędzia potrzebne do ulepszania broni, po listy, mapy i nieśmiertelniki. Co więcej, dzięki temu zbieractwu czuć, że faktycznie walczymy o przetrwanie w świecie dotkniętym apokalipsą.
@Kosmiczny Krab
Szczerze? Kompletnie tego nie czuję. Czuję killroomy podzielone właśnie deską, która pozwoli nam wejść do następnego killrooma. Jak już przejdziemy po desce otworzy nam się nowy, ograniczony obszar, a stary zamknie na amen. W każdym trzeba zwykle wybić przygotowanych przeciwników, najlepiej po cichu. Rozmieszczone ściśle pod cel rekwizyty wspomagają ukrywanie i śledzenie powtarzalnych ścieżek, po których wędruje przeciwnik do zabicia. Tyle w temacie imersji. Last of us ma fajne elementy, z częścią gamizmów sobie radzi, ale nadal bardzo ciężko mi wczuć w ten świat.
Aby konstruktywnie krytykować dodam, że znacznie bardziej przekonywający świat zombie apokalipsy czułem w State of Decay.
State of Decay nie znam, zbieractwo oczywiście nie jest na poziomie zbieractwa z gier lat 90. Nie mówię, że Last of Us jest grą roku czy cymesem, ale to uczciwy kawałek chleba. Czajenie się, nasłuchiwanie (to też nowość!) i atakowanie mutantów z ukrycia sprawiło mi sporo frajdy.
Last of Us nie miał wielu konkurentów w wyścigu po koronę gry 2014.
Tak to prawda. To były magiczne czasy…..dzisiaj to po prostu dzisiaj…i tyle.