



W kraju, gdzie różnego rodzaju agencji rządowych jest więcej niż rodzajów płatków śniadaniowych, a każda rości sobie prawo do bycia tą lepszą, nietrudno o deptanie sobie po kostkach.
W filmie „Agenci” pracujący jako tajniak agencji zwalczania narkotyków Bobby Trench (Denzel Washington) umawia się na napad na bank ze wspólnikiem, narwanym złodziejaszkiem Michaelm Stigmanem (Mark Wahlberg). W banku przechowywane są pieniądze, konkretnie trzy miliony dolarów, meksykańskiego barona narkotykowego Papi Greco (Edward James Olmos). Plan jest prosty, zgarnąć pieniądze jako dowód w sprawie przeciw Papiemu, zapuszkować Stiga na dłuższą odsiadkę i wreszcie wyjść z ukrycia.
Jak to w napadach na bank bywa, sprawy gmatwają się niczym spaghetti. Stig okazuje się również pracującym w ukryciu oficerem wywiadu marynarki, z tajnym zadaniem zdobycia pieniędzy i odstawienia ich do bazy, po wykonaniu zadania Stig ma zostać przywrócony do jawnej służby. Panowie tak się kiwają wzajemnie, że nie zauważają jak wszyscy dookoła zwracają się przeciw nim. Napad się udaję, jednak to dobre złego początki. Pieniędzy jest dużo więcej niż oczekiwano, a ich prawdziwy właściciel, pewien bezwzględny drań (Bill Paxton) ze skłonnością do przesłuchań z wykorzystaniem rosyjskiej ruletki rusza w pościg. Podobnie mocodawcy Bobbiego i Stiga, których intencje od początku były niezbyt czyste.
W ukazanym świecie nie ma dobrych i złych, każdy jest w czymś umoczony. Akcja toczy się wartko w rytmie wystrzeliwanych pistoletów, strzelb i karabinów maszynowych, a plenery Meksyku są świetnym tłem dla pościgów samochodów terenowych, gdzie każdy gwałtowny zakręt wzbudza efektowne tumany pyłu i kurzu. To wszystko rzeczy drugorzędne wobec duetu Washington-Wahlberg, ich przekomarzanie się, malujące się na twarzy poczucie, że tego drugiego wystrychną na dudka, a na koniec ich szorstką męską przyjaźń – to oni sprawiają, że ten film warto obejrzeć.
Oficjalna strona filmu jest dostępna pod linkiem
Źródło grafiki: Universal Pictures
W Boliwii znajdują się najstarsze budowle megalityczne datowane na 17 tys. lat p.n.e., ale mogą liczyć nawet setki tysięcy lat (Poznański). Bloki granitu ważące setki ton przycięte są z wielką precyzją, z kątami prostymi zachodzącymi na siebie i szlifem na powierzchni jakby używano lasery. Posiadają idealnie proste krawędzie i równiuteńko rozmieszczone otwory. Budowle znajdują się nawet na wysokości 4 tys. m. n.p.m., gdzie już nie rosną drzewa, które mogłyby służyć do budowy ramp dla przesuwania tak wielkich i ciężkich bloków. W murach świątyni Tiahuanaco znajdują się rzeźbione głowy przedstawiające nie tylko mieszkańców Ameryki Pd., lecz WSZYSTKIE rasy ludzkie naszej planety, a stela pośrodku dziedzińca – Wirakoczę wyglądem wyraźnie odbiegającego od rasy indiańskiej (posiada wąsy, brodę, których Indianom brak) i raczej przedstawia Sumera z dorzecza Eufratu i Tygrysa.
Zdecydowane plusy filmu to dialogi, muzyka i fabuła, a także galeria drugoplanowych postaci, nakreślonych z rozmysłem na charakterystycznym, lokalnym tle. Meksykański don padre hodujący byki, skorumpowany agent CIA preferujący rosyjską ruletkę czy admirał marynarki o nalanej twarzy i rozmytych zasadach moralnych – wszyscy oni mają swoje pięć minut i złote kwestie.