Dźwięk w grach komputerowych zjawił się dość nagle, niczym meteor, który przeoczony przez astronomów huknął bez ostrzeżenia w Ziemię.
Jeszcze w 1993 roku świeżo po kupnie Sound Blastera 2.0 zachwycałem się odgłosami burzy i piskami MID-ów w intrze Eye of the Beholder 2, a już rok później karty muzyczne rozgrzewały się do czerwoności, próbując dostarczyć do głośników to, co wymyślili zatrudnieni do pisania soundtracków profesjonalni kompozytorzy.
Oczywiście, na ośmiobitowcach i Amigach bywała świetna muzyka. Zaraz jakiś amigowiec mnie prześwięci, że Michael Land napisał w Secret of Monkey Island przepiękne kawałki. Przypomniani mi zostaną Rob Hubbard i David Whittaker. Ale to wszystko była jedynie _muzyka z gier wideo_. Mocno męczyłem pewną zręcznościówkę z C64, której tytułu sobie nie przypomnę, gdzie skakanie umilał zerżnięty z Jeana Michela Jarre’a skoczny kawałek. A Ben Daglish w Last Ninja? Piękne orientalne nutki, jak na swój czas rewolucyjne. Ale to ciągle nie był John Williams z „Gwiezdnych wojen”. No dobrze, to przynajmniej Morricone z „Pewnego razu na Dzikim Zachodzie”. Żarcik, oczywiście. Tu nie chodziło o mistrzów, ponieważ każdy soundtrack filmowy brzmiał lepiej niż skoczna muzyka z gier. Aż do czasu…
Rewolucja multimedialna spowodowała, że pojawiło się miejsce na dobrej jakości muzykę. Już w 1992 roku pecetowy przebój sezonu, King’s Quest VI, został okraszony doskonałą muzyką Chrisa Braymena, którą wielokrotnie się zachwycałem. Do Return to Zork Bobby Kotick najął Nathana Wanga, później robiącego dużą karierę w kinie. I wreszcie uciekinier z Access Software Brent Erickson ściągnął do zrealizowania muzyki do Noctropolis człowieka z Nashville, Rona Saltmarsha. Ten zacny, wszechstronnie wyszkolony twórca muzyczny, a przy tym długoletni mormoński biskup, skomponował cudowny motyw „Dark Theme”, odsłuchiwany przeze mnie już nie na biednym Sound Blasterze 2.0, lecz na kupionym za krwawicę z Secret Service AWE32. To brzmiało jak orkiestra, bo to zapewne była prawdziwa orkiestra! Saltmarsh został zresztą wieceprezesem Flashpoint Productions, czyli dewelopera Noctropolis. Działalność ta otworzyła mu drzwi do przemysłu elektronicznej rozrywki, gdzie komponował następnie soundtracki do gier Segi.
Przeskok, jaki się dokonał w sferze muzycznej w grach wideo w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych, jest bezprecedensowy. Podobnie jak eksplozja graficznego przepychu. Dlatego ten okres lubię najbardziej w całej elektronicznej rozrywce i dlatego pisząc ten artykuł, słuchałem „Dark Theme” i „The Game” z The 7th Guest.
Źródło grafiki: screenshot
Jest tu na co popatrzeć, bo wygląd Noctropolis jest oszałamiający. Starannie przemyślane i znakomicie narysowane gotyckie lokacje przywodzą na myśl najlepsze lata Batmana i tworzą niesamowity klimat, gęsty i sugestywny. Dawno nie widziałem w grze tak dobrze wykonanej „scenografii”. Mimo ograniczenia się do samego megapolis, świat gry jest rozbudowany i zróżnicowany, nie tracąc przy tym wewnętrznej spójności. Niestety, w tej beczce miodu znajduje się solidna porcja dziegciu, bo zdigitalizowane postacie do takiego otoczenia nijak nie pasują. Wyraźnie odcinają się od tła, poruszają się sztucznie, nie rzucają cienia, a ich wygląd nie odzwierciedla intensywności i ułożenia oświetlenia. To kolejny argument na potwierdzenie tezy, że rozwiązania „modne” najszybciej się starzeją. Nie pojmuję dlaczego w ogóle zdecydowano się na ten krok – postacie są drobne, niewyraźne i mało foremne, animacja podczas gry daleka jest od ideału, a sekwencje filmowe wyświetlane są w okienkach tak maleńkich, że czasem trudno rozpoznać aktorów. Warsztat aktorski oscyluje wokół przeciętnego, najlepiej na tym tle wypada charyzmatyczna Tophat (w tej roli Brandy Snow), najmarniej zaś złotowłosa piękność odgrywająca Stiletto. Hope Marie Carlton, bo o niej mowa, stara się nam to zrekompensować dwusekundowym widokiem swoich nagich piersi i to chyba podstawowy powód, dla którego autorzy zaangażowali Playmate z czerwca ’85 do tego projektu.